Zwykłe życie

espresso/praca/ferment

Tak wielka szkoda, że nie mam czasu na pisanie. Pracuję.

Od tygodnia jestem barmanem. W fermencie. Taka nowa klubokawiarnia. Rzucili nas na głęboką wodę zaczynając od festiwalu wina na rynku, kiedy setki ludzi wychodzą nagle z domów i oblegają centrum miasta. Szczerze – byłem autentycznie przestraszony i zestresowany. Zerowe doświadczenie w byciu barmanem, za to wysoki level z kontaktach z ludźmi. Jakoś się udało, przeżyliśmy, obyło się nawet bez jakiejś wtopy. Jednak przez jeden incydent utwierdziłem się, że ludzie to świnie – skradziono nam wszystkie napiwki z soboty. Nienawidzę ludzi. Miałem ochotę rzucać szklankami. Ale trudno, nikt z nas tego nie przewidział, nie pomyśleliśmy o tym, że podczas gdy będziemy się uwijać by podać im to, czego akurat chcą, oni skradną nam to, na co pracowaliśmy cały dzień. Karman wróci, skurwysyny.

A samo bycie barmanem, baristą i wodzirejem? Super. Oprócz ogromnego wysiłku (w co jeszcze kilkanaście dni temu bym nie uwierzył. co jest męczącego w staniu za barem przecież?!) to całkiem dobra zabawa. Mamy świetną ekipę, a to bardzo ważne. Mam nadzieję, że nasz nastrój udziela się gościom, bo tych nie brakuje. Potrafią chlać w tygodniu do czwartej rano.

Z obserwacji osobników balujących można stworzyć encyklopedię zachowań Polaków w pubach, serio. Klękam przed zamawiającymi ekspreso macziatto oraz przed tymi, którzy z władzą i łaską w głosie rzucają od niechcenia „niech pan wyda do piętnastu”, gdy podaję im rachunek na czternaście pięćdziesiąt.

O DZIĘKI CI KRULU ZA TAK WIELKI DAR SERCA!

Zwykły wpis
Zwykłe życie

coke/live/music

Zdrapałem resztki brokatu z brody i zza uszu, łydki przestają boleć od skakania, opaska ciągle na nadgarstku – Coke Live Music Festival się skończył, niestety.

W piątek o świcie pojechałem z Kingą do Krakowa. Do końca wahaliśmy się czy wybrać się na festiwal, bilety kupiłem dopiero kilka dni wcześniej. To była genialna decyzja. Ja jechałem niesamowicie podjarany Franz Ferdinand, Kinga zakochana we Florence and the Machine. Szczerze powiedziawszy obawiałem się występu Florence – kobieta jest cudowna, ale czy jej subtelne aranżacje i delikatne partie harfy sprawdzą się na dużym festiwalu? Nie wiedziałem tego. Wcześniej oglądałem występny live z Royal Albert Hall, ale przecież tam miała do dyspozycji całą orkiestrę/ Byłem ciekaw jak będzie to wyglądać w Krakowie. Tak, poza oczywistą ekscytacją samą Flo, byłem zwyczajnie ciekaw.

Dzień pierwszy – upalny piątek. Klimatyzacja w autobusie podtrzymywała nas przy życiu,  a mnie również w błogim śnie na kolanach Kingi. Kraków oblał nas potem, zapowiadał się piękny wieczór. Tylko Pieniek coś mamrotał o deszczu. Pojechaliśmy wcześniej na teren lotniska, odebraliśmy opaski i poszliśmy zrobić sobie zdjęcie z Pepsi.

O 16:00, gdy otworzono bramki spadły na nas chłodne krople deszczu.

Potem rozlało się już bardzo konkretnie, a deszcz padał do kubków z piwem skutecznie je rozcieńczając (tak jakby już nie było wystarczająco cienkie).  Ciągle nie mogę pojąć ruchu załogi festiwalu, która zaczęła zwijać parasole, gdy zaczęło padać. Pytam dlaczego.

My nie wiemy, też nie rozumiemy, ale takie dostaliśmy instrukcje.

– człowiek z identyfikatorem

Mówiąc to miał jakiś  taki ludzki ale jednocześnie bojowy wyraz twarzy. Nie wiem, może dlatego, że zadając mu pytanie byłem przemoczony i nie do końca trzeźwy. Ale mimo wyglądu nastawiony byłem pokojowo.

Przestało padać, zagrała Mela Koteluk. Po dwóch utworach poszliśmy na małą scenę, tam – Magnificent Muttley. Nic Wam to nie mówi, podobnie jak wówczas nam. Ale teraz powinniście otworzyć nową kartę i znaleźć ich na youtube.  Byli fantastyczni. Ostre gitarowe granie, moc i genialny perkusista, który dla mnie został najlepszym elementem trio. Zostaliśmy do końca, spóźniliśmy się na cudowną Brodkę. Ta skoczyła w tłum, a ja nie mogłem przeżyć, że staliśmy na tyle daleko, że nie będę mógł się chwalić, iż dotknąłem jej pupy. Zaintrygowała aranżacją utworów ze starych płyt, tych sprzed świetnej Grandy.

Potem Biffy Clyro. Znałem może dwa utwory, wydawało mi się, że znam ich styl. Po pięciu minutach byłem jak John Snow.

You know nothing, John Snow.

-Ygritte

Grali na tyle ostro, że zupełnie nie przypominali siebie z płyt. Co prawda nie słuchałem ich zbyt dużo, ale zaskoczyli mnie totalnie. Na plus.

Następnie koczowaliśmy na płycie czekając na Franz Ferdinand. Opłaciło się, drugi (albo trzeci, zależy) rząd był idealny. Nasze żebra nie były miażdżone o bramki przez napierający tłum, skakaliśmy wyłapując porcje tlenu w wyższych partii nad głowami. Koncert był świetny, szał totalny i zdarte gardło.

Dzięki koncertowi poznaliśmy świetnych ludzi – Olaf i Ewelina, widzimy się za rok na Openerze.

Sobotnia Florence zmiażdżyła jednak dzień poprzedni. W sobotę na coku zjawiły się już tłumy przeogromne, dzień wcześniej było stosunkowo luźno i spokojnie, w sobotę muzeum lotnictwa przeżyło oblężenie. I jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to właśnie do nieproporcjonalnie małej powierzchni terenu. Ciężko było dostać się z punku A do B, kolejki do piwa były gigantycznie. Jak mówiła dziewczyna w wianku, którą podsłuchałem:

Nie miałam pojęcia, że w Polsce istnieje tylu fanów Florence.

Ja podobnie.

Ale po jej show zupełnie się temu nie dziwię. Ta kobieta jest magiczna. Ma cudowny głos, ale ma też coś takiego, czego nie da się opisać. Dzień wcześniej Franz dał świetny koncert, ale to? To zupełnie inna bajka. Florence jest majestatyczna i magiczna, a przy tym czaruje głosem i osobowością. Przed nami stała para, może małżeństwo. On znudzony, w okularkach i kaszkiecie. Ona wpatrzona w scenę mimo niskiego wzrostu. Pamiętam jak zapytał ją przed koncertem czy mogą już sobie pójść do tyłu. Ona się tylko uśmiechnęła. Nie dziwię się chłopu – stał w tłumie ludzi, którzy kilka chwil potem wykrzykiwali całe utwory, piszczeli na widok wjeżdżającej na scenę harfy czy bębnów. Ale ten sam facet pod koniec koncertu kołysał się na prawo i lewo, chyba się uśmiechał.

Zastanawiałem się, czy da się do Florence and the Machine skakać tak, jak na Franzie. Da się.

Na koncert przynieśliśmy fiolki brokatu, tak miało być. Ultra gay, wiem, ale tam to się nie liczy. Ciskałem garściami pyłu, zaskarbiając sobie nienawiść stojących obok buraków. Nigdy nie zrozumiem ludzi idących na koncert by stać nieprzytomnie bez krzty zabawy w oczach. Ale mają do tego prawo.

Do mieszkania wróciliśmy przed siódmą rano, uprzednio oprowadzając Olafa i Ewelinę po centrum zahaczając o Wisłę o wschodzie słońca.

Było pięknie.
I zdziwilibyście się dokąd w ludzkim ciele może dostać się brokat.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

ciotki/mieszkanie/rzeka

Przeżyłem dziś inwazję.

Przyjechały do nas jakieś ciotki, sztuk trzy. Przywiozły ze sobą wujków – dwóch. Dlaczego jedna była niesparowana – nie wiem. Wyrażenie ‚przywiozły ze sobą’ w pełni oddaje klimat relacji między nimi – ciotki potężne, wygadane, dominowały nad zdziadziałymi wujkami – pantoflami. Skąd się same ciotki wzięły? Z Zielonej Góry. Przez dwadzieścia lat żyłem z nieświadomością, że w tamtych rejonach posiadam rodzinę.

Na ciotki oczekiwano od rana. Ja chciałem się zaszyć w pokoju – nie mój rewir, nie moje zabawki, co się będę wychylał. Okazało się, że pomysł nie przejdzie. Ciotki spadły na nas jak grom z jasnego nieba, pojawiły się i spowodowały natychmiastowe poruszenie.

– Weź chodź się przywitaj, pytają się o ciebie – usłyszałem od rodzicielki. Uprzedzając kolejne zdanie o tym, żebym nie był dzikusem, wyszedłem. Ciotki się na mnie rzuciły jak na pomidory z promocji w karfurze. Wycałowały, wyściskały przeplatając ochami jaki ja facet i jak ja urosłem. I że dawno mnie nie widziały. Ja ciotki pierwszy raz na oczy widzę. Łącząc fakty – ze swojego życia płodowego pamiętam mniej, niż sądziłem. W ciągłym zachwycie nade mną i pelargoniami tam na oknie – usiadły do kawy.

Kawę przepleciono obiadem, deserem, drugą kawą i grillem, by o północy przy kończącej się którejś z kolei flaszce wyśpiewać rzewne pieśni pożegnalne i w fali zastrzeżeń, że TERAZ MY MAMY PRZYJECHAĆ A TE PELARGONIE TO MACIE CUDNE – odjechać.

W międzyczasie stworzyłem kilka sosów do grilla i przystawki z fety i oliwek. Potem stanęły takie wycacane na drewnianej desce na stole. Zaraz obok butelki bimbru, który nie był nawet porządnie schłodzony,  a ja zastanowiłem się co próbuję sobie udowodnić. Przez godziny słuchałem kawałów ludzi około sześćdziesiątki, większość żartów o seksie. Karol stwierdził, że to i tak lepsze niż rozmowy przy wódce o jedzeniu łożyska. Ja twierdze, że własny dziadek opowiadający sprośne żarty, a potem sam się z nich śmiejący może sobie rękę z łożyskiem podać.

Poza tym – wreszcie – mamy mieszkanie. Zwykłe, przestronne, na pierwszym piętrze. Co najważniejsze – jest piekarnik.

A jutro z rana wleczemy się nad rzekę. Ja wyjątkowo jako pasażer. Poza jedzeniem będę mógł się napić.

Najlepiej.

Zwykły wpis