Zdrapałem resztki brokatu z brody i zza uszu, łydki przestają boleć od skakania, opaska ciągle na nadgarstku – Coke Live Music Festival się skończył, niestety.
W piątek o świcie pojechałem z Kingą do Krakowa. Do końca wahaliśmy się czy wybrać się na festiwal, bilety kupiłem dopiero kilka dni wcześniej. To była genialna decyzja. Ja jechałem niesamowicie podjarany Franz Ferdinand, Kinga zakochana we Florence and the Machine. Szczerze powiedziawszy obawiałem się występu Florence – kobieta jest cudowna, ale czy jej subtelne aranżacje i delikatne partie harfy sprawdzą się na dużym festiwalu? Nie wiedziałem tego. Wcześniej oglądałem występny live z Royal Albert Hall, ale przecież tam miała do dyspozycji całą orkiestrę/ Byłem ciekaw jak będzie to wyglądać w Krakowie. Tak, poza oczywistą ekscytacją samą Flo, byłem zwyczajnie ciekaw.
Dzień pierwszy – upalny piątek. Klimatyzacja w autobusie podtrzymywała nas przy życiu, a mnie również w błogim śnie na kolanach Kingi. Kraków oblał nas potem, zapowiadał się piękny wieczór. Tylko Pieniek coś mamrotał o deszczu. Pojechaliśmy wcześniej na teren lotniska, odebraliśmy opaski i poszliśmy zrobić sobie zdjęcie z Pepsi.
O 16:00, gdy otworzono bramki spadły na nas chłodne krople deszczu.
Potem rozlało się już bardzo konkretnie, a deszcz padał do kubków z piwem skutecznie je rozcieńczając (tak jakby już nie było wystarczająco cienkie). Ciągle nie mogę pojąć ruchu załogi festiwalu, która zaczęła zwijać parasole, gdy zaczęło padać. Pytam dlaczego.
My nie wiemy, też nie rozumiemy, ale takie dostaliśmy instrukcje.
– człowiek z identyfikatorem
Mówiąc to miał jakiś taki ludzki ale jednocześnie bojowy wyraz twarzy. Nie wiem, może dlatego, że zadając mu pytanie byłem przemoczony i nie do końca trzeźwy. Ale mimo wyglądu nastawiony byłem pokojowo.
Przestało padać, zagrała Mela Koteluk. Po dwóch utworach poszliśmy na małą scenę, tam – Magnificent Muttley. Nic Wam to nie mówi, podobnie jak wówczas nam. Ale teraz powinniście otworzyć nową kartę i znaleźć ich na youtube. Byli fantastyczni. Ostre gitarowe granie, moc i genialny perkusista, który dla mnie został najlepszym elementem trio. Zostaliśmy do końca, spóźniliśmy się na cudowną Brodkę. Ta skoczyła w tłum, a ja nie mogłem przeżyć, że staliśmy na tyle daleko, że nie będę mógł się chwalić, iż dotknąłem jej pupy. Zaintrygowała aranżacją utworów ze starych płyt, tych sprzed świetnej Grandy.
Potem Biffy Clyro. Znałem może dwa utwory, wydawało mi się, że znam ich styl. Po pięciu minutach byłem jak John Snow.
You know nothing, John Snow.
-Ygritte
Grali na tyle ostro, że zupełnie nie przypominali siebie z płyt. Co prawda nie słuchałem ich zbyt dużo, ale zaskoczyli mnie totalnie. Na plus.
Następnie koczowaliśmy na płycie czekając na Franz Ferdinand. Opłaciło się, drugi (albo trzeci, zależy) rząd był idealny. Nasze żebra nie były miażdżone o bramki przez napierający tłum, skakaliśmy wyłapując porcje tlenu w wyższych partii nad głowami. Koncert był świetny, szał totalny i zdarte gardło.
Dzięki koncertowi poznaliśmy świetnych ludzi – Olaf i Ewelina, widzimy się za rok na Openerze.
Sobotnia Florence zmiażdżyła jednak dzień poprzedni. W sobotę na coku zjawiły się już tłumy przeogromne, dzień wcześniej było stosunkowo luźno i spokojnie, w sobotę muzeum lotnictwa przeżyło oblężenie. I jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to właśnie do nieproporcjonalnie małej powierzchni terenu. Ciężko było dostać się z punku A do B, kolejki do piwa były gigantycznie. Jak mówiła dziewczyna w wianku, którą podsłuchałem:
Nie miałam pojęcia, że w Polsce istnieje tylu fanów Florence.
Ja podobnie.
Ale po jej show zupełnie się temu nie dziwię. Ta kobieta jest magiczna. Ma cudowny głos, ale ma też coś takiego, czego nie da się opisać. Dzień wcześniej Franz dał świetny koncert, ale to? To zupełnie inna bajka. Florence jest majestatyczna i magiczna, a przy tym czaruje głosem i osobowością. Przed nami stała para, może małżeństwo. On znudzony, w okularkach i kaszkiecie. Ona wpatrzona w scenę mimo niskiego wzrostu. Pamiętam jak zapytał ją przed koncertem czy mogą już sobie pójść do tyłu. Ona się tylko uśmiechnęła. Nie dziwię się chłopu – stał w tłumie ludzi, którzy kilka chwil potem wykrzykiwali całe utwory, piszczeli na widok wjeżdżającej na scenę harfy czy bębnów. Ale ten sam facet pod koniec koncertu kołysał się na prawo i lewo, chyba się uśmiechał.
Zastanawiałem się, czy da się do Florence and the Machine skakać tak, jak na Franzie. Da się.
Na koncert przynieśliśmy fiolki brokatu, tak miało być. Ultra gay, wiem, ale tam to się nie liczy. Ciskałem garściami pyłu, zaskarbiając sobie nienawiść stojących obok buraków. Nigdy nie zrozumiem ludzi idących na koncert by stać nieprzytomnie bez krzty zabawy w oczach. Ale mają do tego prawo.
Do mieszkania wróciliśmy przed siódmą rano, uprzednio oprowadzając Olafa i Ewelinę po centrum zahaczając o Wisłę o wschodzie słońca.
Było pięknie.
I zdziwilibyście się dokąd w ludzkim ciele może dostać się brokat.