Zwykłe życie

dzień/po/dniu

Dzisiaj byłem chodzącą rozpaczą. Nie wiem czy to przez nieprzespaną noc spędzoną przy trzech różnych alkoholach i kilkunastu różnych Oscarach, czy przez poniedziałkowy syndrom powrotu do rzeczywistości.
Jak można było się spodziewać – na zajęcia zaspałem. Chcąc odpokutować poranne nieobecności, wyszykowałem się i wybrałem na popołudniowy wykład. Szkoda, że półtorej, kurwa, godziny przed czasem. Rozpacz. Po teatralnym rzuceniu się na moją peerelowską wersalkę i wyłkaniu Lacrimosy, nie było sensu wracać na uczelnię. To był poniedziałek, który mógłby nie istnieć.

Oscary spełniły moje przepowiednie w niemal stu procentach. Na szczęście pomyliłem się w doborze aktorki drugoplanowej. Ale że Wilk z Wall Street został z niczym? Szczerze się tego nie spodziewałem. To największy przegrany tych Oscarów.

Ale przynajmniej mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o Oscary, to mam ich tyle co DiCaprio.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

retoryka/reklama/Lublin

Zaczęło się. Zapisałem pierwszą kartkę, wydałem już krocie w kauflandzie, obwarzanki na wydziale sprzedaje nowa pani.

Ubiegłoroczną socjologię bije na głowę tegoroczna retoryka. Nie wiem już co gorsze – wykład czy ćwiczenia. Z nudów żułem gumę tak intensywnie, że po dziesięciu minutach była mdła jak prowadzący. Sytuację ratuje marketing i reklama. 

Jest spokojnie. Czas brać się do roboty i zacząć jakieś kreatywne zajęcia. I się sprzedać. Bo jak usłyszałem wczoraj – jesteśmy produktem.

A teraz produkt zabiera manatki i wsiada w pociąg. Do Lublina. Wreszcie.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

przeprowadzka/rzeczywistość/miley cyrus

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej tak bardzo nie chciał wracać do Krakowa.

Krosno znów pokazało mi jak jest kochane, a praca w fermencie okazała się jednym z lepszych dotychczasowych doświadczeń. Ukochana zawsze była na dziesięciokilometrowe wyciągnięcie ręki, a zamiast tramwajów był samochód. Obejrzałem 36 filmów i masę odcinków bardziej lub mniej fajnych seriali. Pochłonąłem dziesiątki reportaży.

A teraz siedzę w nowym mieszkaniu, z nudów śpię co chwilę na chwilę i czekam aż coś się wydarzy. Tęsknię, a anonimowe twarze w 52 o dwudziestej drugiej sprawiają, że jest jeszcze gorzej. Mówię sobie, że gdzieś wyjdę, już, teraz, ale nie mam dokąd i po co. I z kim. Niech ten październik już się zacznie, pojawią się znajome twarze, potencjalnie chętne na wyjście na piwo gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem.

A tymczasem włączę sobie Wrecking Ball i będę płakał razem z Miley Cyrus ❤

Zwykły wpis
Zwykłe życie

ciotki/mieszkanie/rzeka

Przeżyłem dziś inwazję.

Przyjechały do nas jakieś ciotki, sztuk trzy. Przywiozły ze sobą wujków – dwóch. Dlaczego jedna była niesparowana – nie wiem. Wyrażenie ‚przywiozły ze sobą’ w pełni oddaje klimat relacji między nimi – ciotki potężne, wygadane, dominowały nad zdziadziałymi wujkami – pantoflami. Skąd się same ciotki wzięły? Z Zielonej Góry. Przez dwadzieścia lat żyłem z nieświadomością, że w tamtych rejonach posiadam rodzinę.

Na ciotki oczekiwano od rana. Ja chciałem się zaszyć w pokoju – nie mój rewir, nie moje zabawki, co się będę wychylał. Okazało się, że pomysł nie przejdzie. Ciotki spadły na nas jak grom z jasnego nieba, pojawiły się i spowodowały natychmiastowe poruszenie.

– Weź chodź się przywitaj, pytają się o ciebie – usłyszałem od rodzicielki. Uprzedzając kolejne zdanie o tym, żebym nie był dzikusem, wyszedłem. Ciotki się na mnie rzuciły jak na pomidory z promocji w karfurze. Wycałowały, wyściskały przeplatając ochami jaki ja facet i jak ja urosłem. I że dawno mnie nie widziały. Ja ciotki pierwszy raz na oczy widzę. Łącząc fakty – ze swojego życia płodowego pamiętam mniej, niż sądziłem. W ciągłym zachwycie nade mną i pelargoniami tam na oknie – usiadły do kawy.

Kawę przepleciono obiadem, deserem, drugą kawą i grillem, by o północy przy kończącej się którejś z kolei flaszce wyśpiewać rzewne pieśni pożegnalne i w fali zastrzeżeń, że TERAZ MY MAMY PRZYJECHAĆ A TE PELARGONIE TO MACIE CUDNE – odjechać.

W międzyczasie stworzyłem kilka sosów do grilla i przystawki z fety i oliwek. Potem stanęły takie wycacane na drewnianej desce na stole. Zaraz obok butelki bimbru, który nie był nawet porządnie schłodzony,  a ja zastanowiłem się co próbuję sobie udowodnić. Przez godziny słuchałem kawałów ludzi około sześćdziesiątki, większość żartów o seksie. Karol stwierdził, że to i tak lepsze niż rozmowy przy wódce o jedzeniu łożyska. Ja twierdze, że własny dziadek opowiadający sprośne żarty, a potem sam się z nich śmiejący może sobie rękę z łożyskiem podać.

Poza tym – wreszcie – mamy mieszkanie. Zwykłe, przestronne, na pierwszym piętrze. Co najważniejsze – jest piekarnik.

A jutro z rana wleczemy się nad rzekę. Ja wyjątkowo jako pasażer. Poza jedzeniem będę mógł się napić.

Najlepiej.

Zwykły wpis
Do poczytania

Naleśniki z serem

Kraków, Grodzka. Z jednej z kamienic wyrasta niebieski baner rodem z PRL-u – Bar Mleczny. Z parapetów zwisają żółte i fioletowe bratki. Przez uchylone okna słychać stukot sztućców.

Od progu wita mnie plakat reklamujący Obiad Dnia za 12,90. Pod ścianami, obitymi plastikowymi panelami, stoją równie plastikowe donice z kwiatami. Wchodzę dalej – otacza mnie gwar i specyficzny zapach mieszających się smaków. Szybkie spojrzenie dookoła – wszędzie pełno klientów pochłaniających obiady. Spoglądam na tablicę po lewej – lata świetności ma już za sobą. Nagłówek JADŁOSPIS – wyklejony na czerwono, a poniżej dziesiątki pozycji zapisanych samoprzylepnymi literami. Wszystko do siebie pasuje.

Na śniadanie można zjeść jajecznicę na kiełbasie lub bułki z serem i szynką. Zupy to barszcz, żurek i pomidorowa z ryżem. Dania jarskie? Kila rodzajów pierogów, placki ziemniaczane albo omlety. Najdroższe są dania mięsne – kotlety, filety, bigos. Razem piętnaście pozycji. Wybieram naleśniki z serem i sosem jagodowym i staję w kolejce.

Jestem ósmy.

Po drodze do kasy mijam chłodnię z sałatkami – kiełki – 3,50 za 100 gramów. Dalej ciasta – sernik z brzoskwinią i przekładaniec z kokosem – oba pokrojone w równe, spore kawałki.

Dalej informacja: Szef kuchni poleca – Zawijas drobiowy, ziemniaki, zestaw surówek. Wielką czcionką krzyczy cena – 15,90.

Zabieram tacę w renifery i szklankę kompotu. Na dnie jasnoróżowej cieszy pływają kulki porzeczek. Oprócz klasycznego kompotu można wybrać też koktajle, soki czy zsiadłe mleko. Szklanki z różowym napojem są jednak najpopularniejsze.

Kolejka przesuwa się szybko – wszystko jest tu dobrze zorganizowane. Pani z białej bluzce przy kasie zbiera zamówienie i wybija paragon. Obok, inna pani podsłuchuje co wybiera klient i przekazuje informację do mikrofonu. Kucharki odbierają depeszę i po chwili wysuwają talerz z obiadem. Co jakiś czas w okienku dzielącym kuchnie z salą pojawia się głowa pytająca o szczegóły – Jaki sos do placków? – Grzybowy – w mgnieniu oka przypomina inna. Bar działa jak dobrze naoliwiona maszyna.

Po chwili oczekiwania dostaję mój obiad – 2 rumiane trójkąty oblane granatowym sosem. Obok łyżka prawdziwej bitej śmietany.

W porze obiadowej trudno o wolny stolik. Dosiadam się do dwóch kobiet. Jedzą gołąbki. Przecieram sztućce serwetką – przyzwyczajenie z przedszkola – i zatapiam nóż w naleśniku.

Bary mleczne mają się dobrze – w tej chwili jestem tego pewien.

W Sali, w której siedzę, obiad je także para, około trzydziestu lat. On – gulasz, ona – placki po węgiersku. Kobieta siedząca dwa stoliki dalej próbuje nakarmić dziecko kluskami. Sama je pomidorową. Wolnego miejsca szuka starsza kobieta. Powoli podchodzi z talerzem, o który miarowo uderza widelec. Para podsuwa jej krzesło.

Jest głośno – łyżki obijają się o talerze, szklanki stukają o blaty drewnopodobnych stołów. Klienci rozmawiają nie przestając jeść. Z kuchni słychać kolejno – Placki z sosem myśliwskim! Zestaw obiadowy! Jaki tam miał być sos do tych krokietów?!

Goście odchodzą wycierając usta, a na ich miejsce od razu przychodzą nowi. To nie miejsce na posiedzenie przy herbacie. To stołówka dla zabieganych albo samotnych. Jedzą całe rodziny, ale też starsi panowie czy mężczyźni w garniturach, którzy w przerwie wyskoczyli na domowy obiad. Przekrój krakowskiego społeczeństwa.

– Przepraszam, ta sałatka z pora naciowego to ostra?

– Z selera.

– Tak, z selera. Ostra?

– Proszę pana – nie wiem, trudno powiedzieć.

– Zaryzykuję.

Kolejny klient szuka wolnego miejsca.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

upał/karty/bezdomni

Ogólnie to jest ze sto stopni.

Gdy to piszę jest trochę mniej, pewnie koło dwudziestu kilku, ale zważywszy, że dochodzi pierwsza w nocy – przesada mimo wszystko. Z prawej dmucha na mnie wentylator, program nr 4, urywa głowę i zapewnia zapalenie ucha, ale przynajmniej da się funkcjonować. Z lewej, przez otwarte okno, cykają jakieś stwory. Zrobiła się u nas Kalifornia.

Ostatnie dwa weekendy spędziłem topiąc się w garniturze na weselach i popijając chłodną wódkę. I łiski. Otwarty bar na weselu to błogosławieństwo. Ogólnie ostatnio jakoś dużo pijemy. A to piwo, a to wino  czy nalewki. Ale gdy tak gorąco – pić przecież trzeba. Gramy też w karty, zapomniałem już takie to fajne.

Jutro z Karolem pakuję się do nagrzanego busa i jedziemy do Krakowa. Trzeba wreszcie znaleźć mieszkanie. Perspektywa mieszkania pod Mostem Grunwaldzkim jest kusząca, jednak niepewna kwestia internetu nie pozwala nam zaryzykować. Szukanie lokum to koszmar. a w takim upale jak obecnie, to będzie tak, jak jechanie czwórką na Bagatelę w godzinach szczytu w poniedziałek. Ale musi się udać.

Nie chce mi się tam jechać. Jak wakacje – to dom.

Odzwyczaiłem się już od Krakowa, u nas też jest fajnie.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

lipiec/grill/rok

Jest cudnie.

Przyszedł lipiec, powoli mentalnie przestrajam się na wakacje. Jeszcze nie czuć ich w pełni, ale może szkolne postrzeganie wakacji już się skończyło? Jest inaczej, odpoczywam psychicznie i delektuje się tym, że Kinga jest kilkanaście, a nie kilkaset kilometrów dalej.

Rozpoczęliśmy sezon grillowy w altanie Karola, taki nasz zwyczaj. Posiedzieć, pogadać, wypić piwo. Gdy zgasną latarnie – pójść do oddalonego o kilka kroków domu.

A wczoraj świętowaliśmy z Kingą naszą rocznicę. Jest cudownie, życzcie nam, by było tak zawsze.

Ostatnio robiłem porządki. Wyrzuciłem z pokoju masę niepotrzebnych rzeczy, wyniosłem setki gazet. Na strych – nie chcę się z nimi rozstawać – kiedyś będą miały większą wartość, niż teraz. Pamiętam jak znalazłem zakopane na strychu dziesiątki numerów Kaczora Donalda. Miałem jakieś 11 lat, a gazety pochodziły z czasów gdy lat miałem może 5. Szybko zacząłem czytać, więc makulatury zawsze było pełno. Pamiętam tą dziecięcą radość po wygrzebaniu czegoś, o czym nie pamiętałem i nawet nie mógłbym się spodziewać, że jeszcze gdzieś jest. Chwała rodzicom, że Kaczorów nie wyrzucili. Za kilkanaście lat, gdy wrócę do rodzinnego domu, też może trafię na moje starocie – będzie miło.

Podczas sprzątania znalazłem też trochę skarbów – stare bilety kinowe, zapiski sprzed kilku lat, gdy blog był bardziej papierowy, stare zdjęcia. Dołączyłem je do pamiątek ze studiów, które zbierałem przez cały rok i wkładałem do metalowego pudełka po czekoladkach od babci. Dzisiaj zrobiłem wszystkiemu zdjęcia i w ciągu następnych dni podzielę się nimi.Opowiem dlaczego są ważne.

Bo są.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

piątek/niedziela/poniedziałek

Piątek.

Po piętnastej otworzyłem drzwi rozgrzanego mieszkania. Dowlokłem się do pokoju i zrzuciłem torbę. Odkleiłem od nóg spodnie (cholerny savoir-vivre! na egzamin w długich spodniach!) i rzuciłem się na łóżko. Przygniotłem jakieś notatki. Mam wakacje.

Dzisiaj napisałem ostatni egzamin. Polski system polityczny to nie jest coś, na co chętnie uczyłem się w niemal czterdziestostopniowym upale. Pełen jedynie nadziei wypełniłem test.  Zobaczymy.

A historię zdałem. Na 4,5. Mogę wszystko.

Koniec semestru świętowaliśmy u Klaudyny. Z pomocą Bożą i ludzką dotarłem do mieszkania w momencie, w którym powinienem. Akurat samokontrola pod wpływem to moja mocna strona. Albo po prostu gorszych epizodów nie pamiętam.

Sobotę przespałem.

W niedzielę pojechałem z Anką na festiwal jedzenia do Forum. Zjedliśmy niewiele. Mało było za darmo, a jedynym pieniążkiem jakim dysponowaliśmy była karta. Ale jedzenie było piękne. Pojechaliśmy za to potem na klopsiki do Ikei. To znaczy ja jechałem na klopsiki. Anka zamarzyła o pudłach, w które wrzuci swój pierwszy rok w Krakowie. Ja już jedno mam.

Potem pudła wielkości małej łazienki uratowały nam głowy przed zmoknięciem – gdy wracaliśmy niebu zachciało się padać.

W poniedziałek sprzątałem resztki krakowskiego życia na Czyżyńskiej. Drugi rok przeżyję gdzieś indziej. Nie wiem gdzie, ale nie tam. Będzie inaczej, nie zamieszkamy taką grupą, nie z takim klimatem. Będzie gorzej i tego się trochę boję. Póki co wyssałem kurz zza łóżka, uprzątnąłem biurko, spakowałem ubrania. Obładowani resztkami Krakowa, razem z Anką, wróciliśmy do domów.

Jest cudnie.

W domu zjadłem obiad, poplotkowałem, położyłem się we własnym, chłodnym łóżku. I pognałem na rozmowę kwalifikacyjną. Bo chcę pracować w klubokawiarni. Denerwowałem się. Po wyprasowaniu dwóch, różnych koszul, sięgnąłem po koszulkę z batmanem. Nie będę nic udawał. Nienawidzę stroić się w upał, więc nie będę. A rozmowa wypadła świetnie, może się uda. Tylko kiedy ja w takim wypadku zdążę wyremontować pokój?

Odwiedziłem też liceum. Puste, zielonkawe korytarze. Bez znajomych, bez krzyczenia „cześć” do każdego napotkanego ucznia – prawie nikogo już nie znam. Odnalazłem Panią Profesor – naszą wychowawczynię – wykradłem ją z sali, klasa nie protestowała jakoś przesadnie. Wyściskaliśmy się i poplotkowaliśmy naprędce.

Dlatego ciągle jest tam po co wracać.

Zwykły wpis
Zwykłe życie

historia/forum/witalność

Oficjalnie sesja zaczyna się jutro. Dla mnie jutro to dzień przedostatniego egzaminu. A jeśli coś mam oblać, to będzie to właśnie historia.

Tak myślałem jeszcze wczoraj rano, gdy przybity ilością materiału do nauki stwierdziłem, że nie ma co się wysilać z rana – lepiej iść pooglądać piękne rzeczy na Targi Dizajnu. Zostawiłem notatki w spokoju, zabrałem je na wszelki wypadek do torby i ruszyłem do Forum.

Już sam opuszczony hotel – na którego parterze znajduje się klubokawiarnia(?) Forum Przestrzenie – ma klimat. Przed budynkiem – dziesiątki leżaków z setkami leżących nań hipsterów. Wszyscy przyjechali na rowerach, a teraz piją niepasteryzowane piwo z browaru Czarnków. Ale nie ma się co śmiać – sami jesteśmy podobni.

Na targach gadżety, ubrania, książki, obrazy, obrazki, rzeczy różne. Wszystko piękne, dobrze wykonane i oryginalne. A ludzie, którzy to robią – sympatyczni. W przerwie między jedną wojną, a drugą postaram się wrzucić zdjęcia – pooglądacie sobie co było. Zaszalałem i za ostatni hajs kupiłem sobie hendmejdowy notes Chcę być drwalem.

A potem utonąłem w historii.

Tłukłem dwudziesty wiek do szóstej rano. Plany były ambitne – zero spania, max historii. Bo zaczęło mnie to interesować. Ile się nauczyłem realnie – nie wiem, trudno powiedzieć. Ale pierwszy raz miałem (ba, mam!) wrażenie, że ogarniam, co działo się w kraju. Zostało niewiele, więc biorę się do roboty.

Może się uda.

Zwykły wpis