Kraków, Grodzka. Z jednej z kamienic wyrasta niebieski baner rodem z PRL-u – Bar Mleczny. Z parapetów zwisają żółte i fioletowe bratki. Przez uchylone okna słychać stukot sztućców.
Od progu wita mnie plakat reklamujący Obiad Dnia za 12,90. Pod ścianami, obitymi plastikowymi panelami, stoją równie plastikowe donice z kwiatami. Wchodzę dalej – otacza mnie gwar i specyficzny zapach mieszających się smaków. Szybkie spojrzenie dookoła – wszędzie pełno klientów pochłaniających obiady. Spoglądam na tablicę po lewej – lata świetności ma już za sobą. Nagłówek JADŁOSPIS – wyklejony na czerwono, a poniżej dziesiątki pozycji zapisanych samoprzylepnymi literami. Wszystko do siebie pasuje.
Na śniadanie można zjeść jajecznicę na kiełbasie lub bułki z serem i szynką. Zupy to barszcz, żurek i pomidorowa z ryżem. Dania jarskie? Kila rodzajów pierogów, placki ziemniaczane albo omlety. Najdroższe są dania mięsne – kotlety, filety, bigos. Razem piętnaście pozycji. Wybieram naleśniki z serem i sosem jagodowym i staję w kolejce.
Jestem ósmy.
Po drodze do kasy mijam chłodnię z sałatkami – kiełki – 3,50 za 100 gramów. Dalej ciasta – sernik z brzoskwinią i przekładaniec z kokosem – oba pokrojone w równe, spore kawałki.
Dalej informacja: Szef kuchni poleca – Zawijas drobiowy, ziemniaki, zestaw surówek. Wielką czcionką krzyczy cena – 15,90.
Zabieram tacę w renifery i szklankę kompotu. Na dnie jasnoróżowej cieszy pływają kulki porzeczek. Oprócz klasycznego kompotu można wybrać też koktajle, soki czy zsiadłe mleko. Szklanki z różowym napojem są jednak najpopularniejsze.
Kolejka przesuwa się szybko – wszystko jest tu dobrze zorganizowane. Pani z białej bluzce przy kasie zbiera zamówienie i wybija paragon. Obok, inna pani podsłuchuje co wybiera klient i przekazuje informację do mikrofonu. Kucharki odbierają depeszę i po chwili wysuwają talerz z obiadem. Co jakiś czas w okienku dzielącym kuchnie z salą pojawia się głowa pytająca o szczegóły – Jaki sos do placków? – Grzybowy – w mgnieniu oka przypomina inna. Bar działa jak dobrze naoliwiona maszyna.
Po chwili oczekiwania dostaję mój obiad – 2 rumiane trójkąty oblane granatowym sosem. Obok łyżka prawdziwej bitej śmietany.
W porze obiadowej trudno o wolny stolik. Dosiadam się do dwóch kobiet. Jedzą gołąbki. Przecieram sztućce serwetką – przyzwyczajenie z przedszkola – i zatapiam nóż w naleśniku.
Bary mleczne mają się dobrze – w tej chwili jestem tego pewien.
W Sali, w której siedzę, obiad je także para, około trzydziestu lat. On – gulasz, ona – placki po węgiersku. Kobieta siedząca dwa stoliki dalej próbuje nakarmić dziecko kluskami. Sama je pomidorową. Wolnego miejsca szuka starsza kobieta. Powoli podchodzi z talerzem, o który miarowo uderza widelec. Para podsuwa jej krzesło.
Jest głośno – łyżki obijają się o talerze, szklanki stukają o blaty drewnopodobnych stołów. Klienci rozmawiają nie przestając jeść. Z kuchni słychać kolejno – Placki z sosem myśliwskim! Zestaw obiadowy! Jaki tam miał być sos do tych krokietów?!
Goście odchodzą wycierając usta, a na ich miejsce od razu przychodzą nowi. To nie miejsce na posiedzenie przy herbacie. To stołówka dla zabieganych albo samotnych. Jedzą całe rodziny, ale też starsi panowie czy mężczyźni w garniturach, którzy w przerwie wyskoczyli na domowy obiad. Przekrój krakowskiego społeczeństwa.
– Przepraszam, ta sałatka z pora naciowego to ostra?
– Z selera.
– Tak, z selera. Ostra?
– Proszę pana – nie wiem, trudno powiedzieć.
– Zaryzykuję.
Kolejny klient szuka wolnego miejsca.