Piątek.
Po piętnastej otworzyłem drzwi rozgrzanego mieszkania. Dowlokłem się do pokoju i zrzuciłem torbę. Odkleiłem od nóg spodnie (cholerny savoir-vivre! na egzamin w długich spodniach!) i rzuciłem się na łóżko. Przygniotłem jakieś notatki. Mam wakacje.
Dzisiaj napisałem ostatni egzamin. Polski system polityczny to nie jest coś, na co chętnie uczyłem się w niemal czterdziestostopniowym upale. Pełen jedynie nadziei wypełniłem test. Zobaczymy.
A historię zdałem. Na 4,5. Mogę wszystko.
Koniec semestru świętowaliśmy u Klaudyny. Z pomocą Bożą i ludzką dotarłem do mieszkania w momencie, w którym powinienem. Akurat samokontrola pod wpływem to moja mocna strona. Albo po prostu gorszych epizodów nie pamiętam.
Sobotę przespałem.
W niedzielę pojechałem z Anką na festiwal jedzenia do Forum. Zjedliśmy niewiele. Mało było za darmo, a jedynym pieniążkiem jakim dysponowaliśmy była karta. Ale jedzenie było piękne. Pojechaliśmy za to potem na klopsiki do Ikei. To znaczy ja jechałem na klopsiki. Anka zamarzyła o pudłach, w które wrzuci swój pierwszy rok w Krakowie. Ja już jedno mam.
Potem pudła wielkości małej łazienki uratowały nam głowy przed zmoknięciem – gdy wracaliśmy niebu zachciało się padać.
W poniedziałek sprzątałem resztki krakowskiego życia na Czyżyńskiej. Drugi rok przeżyję gdzieś indziej. Nie wiem gdzie, ale nie tam. Będzie inaczej, nie zamieszkamy taką grupą, nie z takim klimatem. Będzie gorzej i tego się trochę boję. Póki co wyssałem kurz zza łóżka, uprzątnąłem biurko, spakowałem ubrania. Obładowani resztkami Krakowa, razem z Anką, wróciliśmy do domów.
Jest cudnie.
W domu zjadłem obiad, poplotkowałem, położyłem się we własnym, chłodnym łóżku. I pognałem na rozmowę kwalifikacyjną. Bo chcę pracować w klubokawiarni. Denerwowałem się. Po wyprasowaniu dwóch, różnych koszul, sięgnąłem po koszulkę z batmanem. Nie będę nic udawał. Nienawidzę stroić się w upał, więc nie będę. A rozmowa wypadła świetnie, może się uda. Tylko kiedy ja w takim wypadku zdążę wyremontować pokój?
Odwiedziłem też liceum. Puste, zielonkawe korytarze. Bez znajomych, bez krzyczenia „cześć” do każdego napotkanego ucznia – prawie nikogo już nie znam. Odnalazłem Panią Profesor – naszą wychowawczynię – wykradłem ją z sali, klasa nie protestowała jakoś przesadnie. Wyściskaliśmy się i poplotkowaliśmy naprędce.
Dlatego ciągle jest tam po co wracać.